W lusterku śmierci… (17.06.2025)
Poniższy tekst, to chyba najbardziej intymny i najdłuższy post, jaki kiedykolwiek opublikowałam na fb… Nie pisałam go z tą intencją. Kilka dni po śmierci mojej Mamy czułam w sobie dziwny rodzaj zamieszania… Postanowiłam przyjrzeć się temu, co dzieje się we mnie. Pomogło mi pisanie. Prześledziłam różne sytuacje w moim życiu, które dotykały odchodzenia. Gdy skończyłam pisać, coś się we mnie osadziło, uspokoiło, coś ważnego zrozumiałam. Dlatego postanowiłam podzielić się tym tekstem na fb i tutaj. Jeśli masz w sobie odwagę i ciekawość, by dotknąć tematu naznaczonego piętnem „niewidzialności”, czytaj dalej… Może przeglądanie się w lusterku śmierci wyda się w czymś pomocne i Tobie… Mam taką nadzieję. ![]()
W lusterku śmierci…
Dzieciństwo i Bambo.
Od kiedy pamiętam, okropnie bałam się śmierci. Byłam dzieckiem, które urodziło się „później niż zwykle”, jakbym „przeskoczyła” jedno pokolenie. Większość rówieśników miała dziadków w wieku moich Rodziców, więc czasem słyszałam jak mówią na „dzielni” o Franiu i Kryni – dziadek i babcia Hani. Chyba dlatego już od dzieciństwa miałam lęki, że moi Rodzice szybko mnie zostawią na tym padole samą, w końcu babcie i dziadki innych często żegnali się z życiem. Bardzo się tego bałam. W moim domu temat śmierci przewijał się regularnie, zaczęłam też bać się własnej śmierci, ale gdy nieśmiało o tym wspominałam, zawsze mnie pocieszano. Chyba dlatego dziś mam taką awersję do „pocieszających słów” : „wszystko będzie dobrze”. Śmierć mojego psa, gdy byłam nastolatką po raz pierwszy spotkała mnie z odczuciem pustki. Było większe i potężniejsze niż pustka po moich Babciach. Ale Bambo, mój pies poczekał, aż wyjadę na wakacje i wtedy odszedł. Może nie byłam jeszcze gotowa, by stanąć twarzą twarz z tym czego się tak bałam…
Mój lęk przed śmiercią osiągnął apogeum, gdy byłam już dorosła. Wcześniej zajęta intensywnym korpożyciem chyba zwyczajnie czasu nie miałam na kontemplowanie kwestii… A wyobrażenie sobie, że mogłabym być obecna przy jakiejkolwiek śmierci, zwyczajnie wywoływało u mnie panikę.
Wróbelek.
Pewnego dnia znalazłam na podwórzu małego wróbelka. Nie aż takiego małego, dobrze rokował. Nie latał. Podzwoniłam do ośrodków, popytałam gdzie mogłam i dostałam instrukcje postępowania. Ptaszek mieszkał w osobnym pokoju zamknięty przed kotami. Po kilku dniach z osowiałej biedy stał się żwawym gościem. Gdy wchodziłam go karmić, ćwierkał, przybiegał, wzlatywał i siadał mi na ręku. Kok do wypuszczenia na wolność… Tak się cieszyłam! Pewnego dnia weszłam, a ptaszek leżał martwy. Ból, rozpacz: „co zrobiłam nie tak”…
Pochowałam wróbelka w ogrodzie. Niby-dorosłą kobietę ukłuła boleśnie śmierć. Przeszłam pierwszy proces odczepiania poczucia winy i wiązania mojej odpowiedzialności ze śmiercią istoty. Proces wybaczania.
Wróblica.
To zabawne… gdy się dopełnił, w moim domu usłyszałam dziwne dźwięki. Stukot w metalu. Ptak uwięziony w kominie. Komin wąski, z jednym otworem na samej górze. Sprawa przesądzona. Myśl o bezradnym czekaniu, aż stukot w końcu ustanie, zwalała mnie z nóg. Sytuacja totalnie beznadziejna. Obudziłam się kolejnego dnia z nadzieją, że już po wszystkim… Nie. On walczy. Wciąż walczy. Nie dałam rady, poprosiłam Sebę o wyrąbanie ze ściany w łazience rury od pieca, która wchodziła do komina, miałam pomysł. Podarte, powiązane prześcieradła wpuściłam przez nową dziurę w ścianie do komina, spuściłam na dno, coś się poruszyło. Próbowałam ciągać jak wędką, z nadzieją, że się przyczepi łapkami i go wyciągnę. Nic. Rezygnacja, zostawiłam. Po kilku godzinach weszłam do łazienki, patrzę, a w dziurze w ścianie na prześcieradle siedzi wróblica. Siedzi i patrzy na mnie. I ja na nią. Czas się zatrzymał. Ocknęłam się, otworzyłam okno, a ona wyleciała. Moje ciało trzęsło się łkałam, to było potężne. Symboliczne. Coś się we mnie dokonało. Coś mnie przygotowało na więcej…
Mini.
Pamiętam, jak niedługo po tym zdarzeniu wróciliśmy z Sebą do domu z Poznania. Seba miał jeszcze wizyty u pacjentów, pojechał, zostałam z kotami. Moja ukochana kotka przyszła pomruczała mi na brzuchu kojąco i zeskoczyła na ziemię. Zobaczyłam jak nagle jej ciało wygina się w konwulsjach, a oczy stają się wielkie… Nic nie mogłam zrobić, czułam, że to zator, a ja mogę tylko trzymać ją na rękach i otulać czułością. Odeszła w niecałą minutę. Moje pierwsze i ostatnie jak dotąd spotkanie z byciem w totalnej bezradności, sama z odchodzeniem… I z przyzwoleniem na nie. Po jej odejściu czułam ogromny ból. Nie był to ból związany z poczuciem winy, zastanawianiem się, co mogłam jeszcze zrobić. To był czysty ból straty ukochanej istoty. Prawdziwie czysty, rozdzierający i dobry. Kryształ. Po nim, było już jakoś inaczej…
Ptak i moja kotka Mini pojawili się mi na drodze jak niewinni i łagodni nauczyciele. Przygotowali mnie na więcej. Zaczęłam rozmawiać o śmierci. Bałam się i mówiłam. Nie każdy chciał słuchać.
Tato.
Szłam pod rękę z własnym lękiem, ramię w ramię. Przestałam go odganiać. Mój Tato lubił to. Chyba czuł ulgę, że może z kimś rozmawiać o swojej śmierci, że na słowa: „nie chce mi się już żyć” już nie słyszy „Tato, proszę Cię, jeszcze tyle pięknych lat przed Tobą!”. Byłam ciekawa, jak to jest, że rzeczy, które go cieszą, przestały. Zaczęłam pytać, czy się boi, czy w końcu wierzy czy nie… A On mówił. Powiedział, jakie ma życzenia, przekazał szczegóły. Powiedział, żebym nie płakała jak „kopnie w kalendarz”, bo przyjdzie mnie straszyć. Wszystko powtórzył raz jeszcze 2 noce przed śmiercią, w ostatnich chwilach świadomości. Potem było ciężko, ale Seba nauczył mnie podawać leki do motylka. Czuwałam, żeby Tato nie cierpiał. Wiedziałam dokładnie, kiedy Jego Dusza się oddzielała – te kilka ostatnich oddechów… Byłam totalnie spokojna. Mama nie. Nie wiem skąd, ale wiedziałam co robić. Wiedziałam, że w tym momencie Jej wybuch rozpaczy i lament nie pozwalają Mu odejść. „Mamo, popatrz na mnie: On odchodzi. Pozwól mu odejść, puść Go do Światła”. Popatrzyła mi w oczy. Wróciła na moment do siebie. Ostatni oddech. Odszedł. Spokój. Wszechogarniający spokój, otulony płaczem Mamy.
Po odejściu Taty zastanawiałam się, czy ze mną wszystko jest ok… Nie czułam wielkiego smutku. Czułam totalny spokój. Niektórzy zarzucali mi, że nie pozwalam sobie przeżyć żałoby i coś „zamiatam”. To wywoływało we mnie napięcie, takie z braku akceptacji… Ale wciąż czułam ten spokój.
Dobre łzy.
Po odejściu kolejnych, bardzo ważnych dla mnie Osób czułam w sercu podobny spokój. Jednak to było coś innego… Nie uczestniczyłam w samym akcie przejścia. Nie miałam pewności, jak byłoby, gdybym Im towarzyszyła…
Łzy pojawiły się później. I nadal czasem pojawiają się. Po latach. To nie są łzy rozpaczy a łzy wdzięczności za to, co Te Osoby wniosły do mojego życia, a czego już z nimi nie doświadczę. To taki emocjonalny znak Ich ciągłej, nieustającej obecności w mojej codzienności: gdy łowię, zbieram grzyby, gdy maluję czy robię zdjęcia… Albo, gdy zdaję sobie sprawę, że Oni usiłowali dać mi więcej, niż wtedy rozumiałam.
Max.
Potem po 17 latach najpiękniejszej przyjaźni, jaką można sobie wyobrazić, odszedł mój kolejny, koci kamrat – Max. Niewydolność nerek… Pewnego dnia wskoczył mi resztkami sił rano na kolana i nie zszedł przez kolejne 3 godziny. Mruczał, tulił się. Drugi kot przyszedł i zaczął go lizać z taką czułością… ceremonia oczyszczenia. Byłam sama w domu, Czułam, że to pożegnanie. Zeskoczył z kolan. Kolejny atak drgawek i jego spojrzenie, gdy atak się skończył było jak rozkaz. Wiedziałam, co robić. Podjęłam decyzję, zadzwoniłam do Seby i poinformowałam Go o niej. Spokój, zero wątpliwości, nasza weterynarz, Max na naszych rękach… Spokój… i znów rozdzierający smutek straty kogoś tak pięknego, niewinnego, czysta tęsknota do głębi. Trwała długo.
Jednak to wszystko tylko częściowo przygotowało mnie na odejście Mamy…
Mama.
Po raz pierwszy poczułam, że Krynia szykuje się do odejścia w grudniu. Tydzień temu – czułam już to całym ciałem… Zaufałam sobie, poprosiłam księdza o sakrament, wiedziałam, że to dla Niej ważne. Rozmawiałyśmy wcześniej o śmierci, o wartościach istotnych w Jej życiu, o tym, czego żałowała, a co uważała za największy skarb. Znałam doskonale tęsknoty, żale, bóle mojej Mamy. Znałam Jej wdzięczności. Ona znała moje.
W dniu Jej śmierci jakaś „niewidzialna ręka” poprowadziła mnie. Nie chciałam, żeby odeszła w szpitalu na SORze, marzyła o śmierci w domu, przy mnie.
Lekarka zrozumiała choć ostrzegła, że Mama może odejść w karetce, zaufała mi, załatwiła transport, podpisałam zgodę. Ani przez sekundę nie miałam fantazji, że Mama odejdzie w karetce… chciała w domu. Znalazła się w swoim łóżku. Spokój we mnie. Spokój na Jej twarzy. Trzymałam Jej dłoń. Obserwowałam, jak odchodzi, jak z każdą minutą zmienia się Jej sposób oddychania, kolor skóry, napięcie mięśni… Proces niezwykły, tajemniczy i jednocześnie taki naturalny.
Te dwa ostatnie oddechy oddzielone pauzą, skurcz twarzy, jakby coś większego odklejało się od cielesnej powłoki i… znów ten spokój.
Przeobrażenie…
Odejście Mamy wyglądało bardzo podobnie do odejścia Taty… Ale ból mojego ciała jest taki, jakby oderwała się jego część. Po 4 dniach przyszły też inne emocje. Z jednej strony wciąż czuję ten sam spokój, z drugiej – jakiś rodzaj rozdarcia. To rozdarcie jest o naszych różnicach. To żałoba po braku jasności, czy to, co ja myślę, że ważne było dla Niej w kontekście Jej życzeń, rzeczywiście było Jej życzeniami. To wyrzuty do siebie, że tyle rozmawiałyśmy o śmierci, o tamtym świecie, a umknęły nam rozmowy o zwykłych rzeczach na tym: kremacja czy nie, kiedy i jaka msza, jak pogodzić to, co ważne dla nas z tym, co ważne dla Niej… Dziś przechodzę inny proces niż po wcześniejszych śmierciach, w jakich towarzyszyłam. To proces zaufania do siebie nie tylko w sytuacji, gdy mam klarowność i mogę uszanować czyjąś wolę. To droga zaufania do własnej intencji, zamiast do strategii działania. To droga do pewności, że wszystko, co postanowię i zrobię z miłością, zaniesie Jej Duszę do Świata. Odpowiedzialność za siebie. Łagodność. Jej przyjęcie wciąż jeszcze boli i witam to w sobie… Bo to ból 52-letniej sieroty, która właśnie przeobraża się w pełni dorosłą Hannę.